Ostatnio mam sporo wolnego czasu, który postanowiłam poświęcić na pracę nad blogiem. Jednak mówiąc szczerze, po lekturze kilku artykułów o najnowszych trendach, algorytmach, lajkach i innych „bajerach” oraz mniej lub bardziej wnikliwej obserwacji kolegów (i koleżanek) po fachu, straciłam ochotę na blogowanie. Gryzę się z tymi myślami od ponad miesiąca – okazuje się, że ścieląc łóżka w Reykjavíku zamiast myśleć o niebieskich migdałach, mam różne, życiowe rozkminy. Zdecydowałam się napisać poniższy tekst, żeby wyrzucić z siebie ten ciężar i oczyścić nieco umysł. A przy okazji skłonić Was do refleksji i zachęcić do dyskusji o internetowym, wyidealizowanym świecie, który tworzymy.
BLOGOWANIE 4 LATA TEMU, A DZIŚ
Założyłam Gadulca prawie 4 lata temu, tuż przed półroczną podróżą do Azji południowo-wschodniej. Byłam wtedy na studiach (na czas wyjazdu wzięłam dziekankę), czytałam 2 blogi podróżnicze (w porywach do 5), a swojego stworzyłam po to, żeby znajomi i rodzina wiedzieli, co się u mnie (i Damiana) dzieje. Oczywiście prowadziłam też fanpage – ach, to były piękne czasy kiedy Facebook nie ucinał zasięgów, a wręcz przeciwnie – sam z siebie promował moją raczkującą stronę. Nie wiedziałam wtedy nic o SEO, praktycznie w ogóle nie obrabiałam zdjęć (które z początku robiłam starym, tanim i kiepskim aparatem cyfrowym), nie miałam Instagrama, Twittera, Google+, Snapchata (chyba jeszcze nie istniał :D) i newslettera, a i tak blogowanie zajmowało mi bardzo dużo czasu. Teksty tworzyłam w autobusach, pociągach, samolotach, przed snem i tuż po przebudzeniu. Wkurzałam się na wolny Internet, brak zasięgu, przerwane połączenie i post, który wgrywał się na Fejsa 2 godziny.
W pewnym momencie zaczęli do mnie pisać znajomi, z którymi nie rozmawiałam od lat. Zadawali pytania o najpiękniejsze plaże Tajlandii czy tanie hostele w Wietnamie. Ba! Przychodziły maile z pytaniami od ludzi, których w ogóle nie znałam! Stronę na Facebooku śledziło już tysiąc osób, a pod niektórymi fotkami miałam 200 czy 300 lajków. Byłam szczęśliwa, że ktoś docenia to co robię i uważa mnie za „eksperta” w jakiejś dziedzinie. Co więcej, niektórzy twierdzili, że to dzięki mnie zaczęli marzyć o dalekich podróżach i mają w planach kilkumiesięczną wyprawę do Azji. To wszystko dodało mi skrzydeł i sprawiło, że po powrocie do Polski nie przestałam blogować.
W kwietniu 2015 roku pojechałam na I Ogólnopolskie Spotkanie Blogerów Podróżniczych. Poznałam kilkudziesięciu internetowych twórców, z których wtedy, prawie nikt, nie żył tylko i wyłącznie z blogowania i/lub podróżowania. Za to wielu z nich miało ogromne doświadczenie i wiedzę, którymi chętnie się dzieliło. To oni zainspirowali mnie do dalszego rozwoju i wgłębienia się w internetowy świat. Jednak blog zawsze był tylko dodatkiem, moim czasochłonnym hobby dającym mnóstwo satysfakcji. Nigdy nie wydawałam więcej niż 20 zł na promocję posta na Facebooku (raz na parę miesięcy), nie przywiązywałam wagi do spójnej kolorystyki mojego konta na Instagramie i podróżowałam po to, żeby podróżować. Nie dla materiałów na Gadulca, filmów i lajków pod zdjęciami.
W międzyczasie blogowanie stało się modne, a pojęcia Youtuber, Vloger i Influencer zagościły na stałe w języku polskim. Dzieci w podstawówce przestały marzyć o pracy lekarza, strażaka czy baletnicy. Chcą być drugim Wardęgą czy Kim Kardashian. A najlepiej grać w gry komputerowe, założyć kanał na YT i zarabiać kokosy. Blogerów podróżniczych również przybywało – byli jak grzyby po deszczu albo raczej turyści pod wieżą Eiffle’a w szczycie sezonu (#alesucho). Instagram też przeżywał prawdziwe oblężenie: piękne, słoneczne zdjęcia, idealnie opalone ciała, kapelusze, długie sukienki, tęcze i jednorożce. Po drodze była chwilowa mania na Snapchata, ale został pobity przez InstaStories, jak Krzyżacy pod Grunwaldem.
Nie chciałam być gorsza i zaprzepaścić 3 lat pracy, którą włożyłam w blogowanie. Założyłam newsletter, zaczęłam regularnie dodawać fotki na Insta i zainwestowałam nieco więcej pieniędzy w reklamę na Facebooku. Stworzyłam również grupę dla osób zainteresowanych gap year, dbałam o dobrej jakości zdjęcia i treści na blogu. Damian zajął się nową oprawę graficzną Gadulca, poprawił jego widoczność w sieci, a nawet zaczął regularnie montować vlogi. To wszystko sprawiło, że nasza 7-miesięczna podróż po Ameryce Północnej była wspaniała, ale za bardzo… online. Mój chłopak miał przyklejony do ręki aparat i drona, a ja smartfona i kompakt. On myślał o tym, co powiedzieć w filmiku o Mexico City, a ja o najlepszym ujęciu kościoła w San Miguel de Allende. Robiłam zdjęcia kawie, posiłkom, widokom z okna, a w prawie każdym kraju kupowałam kartę SIM z internetem. Sama się usprawiedliwiałam: przecież czytelnicy muszą wiedzieć gdzie jesteśmy i co robimy. Dobrze, że oszczędziłam Wam szczegółów porannej wizyty w toalecie… Czasem mieliśmy dość, chowaliśmy sprzęt do plecaka albo specjalnie zostawialiśmy w hostelu. I wiecie co? Wtedy było najlepiej. Na przykład jak siedzieliśmy przy ognisku nad Pacyfikiem z innymi Polakami, piliśmy pyszne nalewki i rozmawialiśmy o życiu i śmierci. Albo chillowaliśmy nad Jeziorem Atitlan i podziwialiśmy kolejny, cudowny zachód słońca.
„DZIWNY JEST TEN ŚWIAT…”
Ostatnio dzieje się dużo niepokojących rzeczy. Restauracje z widokiem na popularne atrakcje tworzą specjalne atrapy posiłków, z którymi można się fotografować, żeby zgarnąć dużo serduszek na Insta. Serio! Te wymyślne kompozycje byle kiedy są sztuczne i niezjadliwe! Innym razem dziewczyny przebierają się na szczycie góry w kolorowe sukienki, żeby pstryknąć sobie super zdjęcie. Czyli znów ściema i akcja pod publiczkę. Mnóstwo ludzi scrolluje IG godzinami, obserwuje setki kont i zostawia tysiące komentarzy licząc na rewanż (jeśli się nie odwdzięczysz – odlajkowują cię następnego dnia). To nie koniec! Dochodzi do coraz większej ilości wypadków, bo ktoś nagrywał Stories prowadząc samochód albo chciał zrobić lepszą fotę, podszedł za blisko krawędzi i spadł w przepaść… Niektórzy w pogoni za internetowym sukcesem płacą najwyższą cenę. Zaznaczę, że nie mam na myśli ostatniej tragedii, do której doszło w Kanadzie, bo szczegóły śmierci tej trójki YouTuberów jeszcze nie są znane [źródło].
Przyznam szczerze, że przestaje mi się to wszystko podobać. Nie chcę instalować kolejnej aplikacji, dzięki której będę miała spójne konto na Insta. Mam dość bezmyślnego dawania serduszek obcym ludziom, po to, żeby dobić do 5000 followersów (a potem 10.000, 20.000 itd.). A gdy widzę koleją fotografię laski w kapeluszu i różowej sukience w miejscu, w którym każdy normalny człowiek ma wygodne, sportowe ciuchy i plecak to mam ochotę wyrzucić telefon za okno. A wiecie co jest „najlepsze”? To, że sama czasem robię takie rzeczy! Tylko potem okazuje się, że kapelusz na jachcie dobrze wygląda tylko na zdjęciach, a tak naprawdę jest kompletnie bezużyteczny. Bo żeglowanie równa się wiatr. A wiatr lubi zwiewać kapelusze. One wtedy toną, a bezmyślne Instagramerki (czyli ja) płaczą. Żartuję. Śmiałam się z siebie i swojej głupoty. I pomyślałam: życia nie oszukasz. Żadna z ciebie Instagramerka, ani dama w kapeluszu. Zejdź na ziemię i bądź sobą.
JAK SIĘ W TYM WSZYSTKIM ODNALEŹĆ I NIE ZWARIOWAĆ?
Może mam takie odczucia dlatego, że utknęłam w miejscu? Poświęcam blogowi coraz więcej czasu, a nie przynosi to oczekiwanych efektów, bo inni są lepsi / bardziej pracowici / mają szczęście. A może po prostu nie powinnam patrzeć na „konkurencję” i robić swoje? Mieć w nosie to, że nie mam jednolitej kolorystyki na Instagramie i cieszyć się, że czytelnicy bloga chcą się ze mną spotkać na Islandii? W realnym świecie. Spotkać i porozmawiać. Bo chyba o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Podróżujemy po to, żeby poznać nowych ludzi, inne kultury, historię danego miejsca, pokonać własne bariery i słabości, a ostatecznie spojrzeć na świat z innej perspektywy. A nie dla setek lajków, tysięcy serduszek, milionów wyświetleń i darów losu.
Poza tym, mam wrażenie, że coś się zmienia. Coraz częściej słyszę hasła typu „bawiłam się na Openerze tak dobrze, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia”. Na ścianach wielu restauracji pojawia się szyld „No WiFi, talk to each other”. Ludzie zapomnieli o Snapchacie, obrazili się na Facebooka i zaczynają krytykować sztuczne, nierealne i przekoloryzowane zdjęcia na Instagramie. Nowe aplikacje przychodzą i odchodzą. Pewnie za rok albo dwa zachłyśniemy się czymś zupełnie nowym. A może nastanie moda na bycie offline? I zaczniemy chwalić się tym, że od xxx dni nie mieliśmy styczności z wirtualnym światem, a do łask wrócą drukowane gazety?
Jaki z tego morał? Nie dajmy się zwariować. Pamiętajmy, że mnóstwo informacji w mediach społecznościowych to naginanie rzeczywistości. Wymuskane jedzenie, przepiękny porcelanowy talerz, kilka owoców w prawym górnym rogu. Kompozycja idealna. Szkoda tylko, że posiłek już dawno ostygł, bo zrobiliśmy „jedyne” 500 ujęć z 10 różnych perspektyw. Ignorując przy okazji narzekanie naszego partnera (odłóż wreszcie ten telefon, porozmawiajmy). Pary, które są zakochane tylko na zdjęciach w social media, a na żywo prawie ze sobą nie rozmawiają. I fotografia turkusowego oceanu, który tak naprawdę nie istnieje, bo została przepuszczona przez Lightrooma, VSCO i Snapseeda. Ale nie martwcie się. Na świecie są jeszcze miejsca, które lepiej wyglądają w rzeczywistości. Tylko od Was zależy czy będziecie cieszyć się chwilą i chłonąć widoki całym sobą czy skupicie się na pozowaniu, lajkach i popularności. Najlepiej znaleźć w tym wszystkim złoty środek i nie robić niczego wbrew sobie. I tego życzę Wam i sobie samej 🙂
fot. Pixabay
Jakie macie podejście do mediów społecznościowych? Też czujecie przesyt informacji i macie dość sztucznie wykreowanego, pozornie idealnego świata? Porozmawiajmy!
…
Podobał Wam się wpis? Bądźcie na bieżąco, śledząc gadulcowego FANPAGE’A oraz INSTAGRAM (bez nadmiernego lukru i fotoszopu ;)). Zachęcam również do zapisania się do NEWSLETTERA (co 2-3 tygodnie wysyłam osobiste listy, z niepublikowanymi wcześniej informacjami i zdjęciami), subskrybowania naszego KANAŁU NA YOUTUBE oraz pozostawienia komentarza pod wpisem. To bardzo mobilizuje do dalszej pracy nad blogiem. Z góry dziękuję!