Słynny pisarz, Aldous Huxley, nazwał je najpiękniejszym jeziorem świata. Dla mnie i Damiana już na zawsze to miejsce będzie kojarzyć się z wyjątkowym i magicznym wydarzeniem – naszymi zaręczynami. Jednak nie martwcie się – nawet bez pierścionka na palcu (albo w pudełeczku ;)) Jezioro Atitlán nie powinno Was rozczarować.
JEZIORO OTOCZONE TRZEMA WULKANAMI
Jezioro leży w kalderze wulkanicznej, na wysokości 1563 metrów n.p.m. Jest otoczone przez trzy wulkany: San Pedro, Tolimán oraz Atitlán. Mówi się, że na dnie jeziora znajdują się pozostałości miasta Majów. Kilkadziesiąt lat temu nurkowie wyłowili ceramikę z okresu od 600 r. p.n.e. do 250 r. n. e. (CZYTAJ WIĘCEJ – artykuł po angielsku). Jezioro Atitlán słynie z przepięknych wschodów i zachodów słońca o czym nie raz się przekonaliśmy. Co więcej, mieszkańcy okolicznych wiosek czczą Maximóna – bóstwo noszące cechy religii Majów i katolicyzmu. To wszystko sprawia, że w każdym miasteczku, które mieliśmy przyjemność odwiedzić dało się odczuć swego rodzaju magiczną (i nieco mistyczną) atmosferę.
SAN MARCOS – MEKKA HIPPISÓW I JOGINÓW
To tutaj przyjechaliśmy po kursie hiszpańskiego, który robiliśmy w Quetzaltenango. Pierwsze wrażenie: ufff, jak gorąco! Po 2 tygodniach w Xeli i 2 stopniach Celsjusza nad ranem (oraz 15 w ciągu dnia), znów byliśmy w swoim ulubionym „środowisku naturalnym” (czyli około 25 st plus słoneczko). Gorzej, że ostatni odcinek drogi do San Pablo La Laguna (skąd mieliśmy wziąć tuk-tuka do San Marcos La Laguna) był zamknięty. Dojechaliśmy do San Maria Visitacion i zaczęliśmy wędrówkę (wraz z Gwatemalczykiem, który zmierzał w tym samym kierunku). Do przejścia mieliśmy prawie 8 kilometrów i bardzo ostre zakręty (sprawcy całego zamieszania – to one były w remoncie!). Wszystko byłoby w porządku, gdyby nasze plecaki nie ważyły kilkanaście kilogramów. Dobrze, że mieliśmy z górki… Po jakichś 30 minutach marszu szczęście się do nas uśmiechnęło i dwukrotnie złapaliśmy stopa. Podwieźli nas panowie budowniczy, bo tylko oni oraz osoby ze specjalnym pozwoleniem (np. urzędnicy) mogli przejeżdżać tą drogą.
San Marcos okazało się niewielką, klimatyczną miejscowością, pełną specyficznych turystów i lokalsów. Łączyły ich bose stopy, dredy, medytacja i miłość do natury. To nie do końca nasz styl, ale spodobało nam się tam. Było spokojnie, nietłoczno, a w powietrzu dało się wyczuć dobrą energię. Zamieszkaliśmy w świeżo odremontowanym hotelu Villa Tzankujil, a z okna mieliśmy widok na jezioro i wulkany. Czy można chcieć czegoś więcej? Owszem! Dobrego jedzenia! Polecam lokal z pysznymi tacosami prowadzony przez… Polaka! Piotrek dotarł do San Marcos kilka lat temu i stwierdził, że czuje, iż to jego miejsce na ziemi. Maleńką, ale bardzo klimatyczną knajpkę otworzył dokładnie w pierwszy dzień naszego pobytu nad Jeziorem Atitlan (czyli w styczniu 2018 roku). Jeśli tam dotrzecie to pozdrówcie od nas Piotrka i Jego dziewczynę!
W miasteczku znajduje się kilka sklepów spożywczych, dużo restauracji i ho(s)teli (niestety ceny są dość wysokie jak na Gwatemalę), szkoła, maleńki, blaszany kościół. Jeśli chcecie zaoszczędzić polecam tacosy od naszego rodaka albo różne przekąski sprzedawane na głównej ulicy (typowa budka ze street foodem). Można również znaleźć guesthouse z kuchnią i samemu gotować (tak jak my :D).
BACKPACKERSKIE SAN PEDRO
Z San Marcos w 10-15 minut można dopłynąć do San Pedro La Laguna. Jest to ciut większa miejscowość, może nieco mniej urokliwa, za to duuuużo tańsza (i też ma w sobie „to coś”). Byliśmy tam wczesnym popołudniem i nie widzieliśmy zbyt wielu turystów. Za to wybór hosteli, restauracji, barów, kawiarni i szkół językowych jest naprawdę spora. Większość utrzymana w luźnym reggae klimacie. W okolicy portu trafiliśmy do knajpki ze smacznym, grillowanym mięskiem i zacnym widokiem na jeziorko. Niestety nazwy nie pamiętam. W San Pedro nie ma zbyt wielu atrakcji, ale na pewno dobrze tu przyjechać na kilka dni i najzwyczajniej w świecie odpocząć. Od świata, zgiełku, hałasu, a może nawet samego siebie.
MAGICZNE SANTIAGO ATITLAN
Nie ma bezpośrednich połączeń z San Marcos do Santiago, więc mieliśmy obowiązkowy przystanek w San Pedro. A potem zaczął się armagedon. Przysięgam: to była najgorsza podróż łódką w moim życiu. Nawet wywrotka jachtem o 180 stopni na polskim jeziorze nie była tak przerażająca. Płynęliśmy tylko my, druga para i „kapitan”, który chyba był przyzwyczajony do tak ekstremalnych warunków, bo przez połowę drogi trzymał ster stopą i spoglądał co chwilę na telefon. Co dodatkowo przyprawiało mnie o szybsze bicie serca. Skakaliśmy po falach to w górę, to w dół. Nie wiadomo kiedy grzywacze zrobiły się ogromne, przynajmniej jak na jezioro. Nasze tyłki były zbite na kwaśne jabłka, a z minuty na minutę było nam coraz bardziej niedobrze. Na szczęście płynęliśmy tylko 15 minut (które trwały całą wieczność), a pod koniec woda była dużo spokojniejsza. Tak czy siak, gdy dowiedzieliśmy się, że z Santiago do San Pedro jeżdżą chickenbusy, nie wahaliśmy się ani chwili. Woleliśmy drugi raz nie ryzykować utonięcia…
Samo miasteczko okazało się bardzo intrygujące. Park Centralny, kościół i niezwykła kaplica stworzona ku czci tutejszego bóstwa – Maximóna. Znaleźliśmy ją w zaułku w centrum wioski (jest zaznaczona na maps.me). Wewnątrz modliło się kilku mężczyzn przy okazji popijając wysokoprocentowe trunki i paląc papierosy (Maximón również miał fajkę wetkniętą w usta). Jeden z nich był Amerykaninem mieszkającym w Gwatemali od kilku lat. Miał ogromną wiedzę na temat lokalnych wierzeń i w skrócie wyjaśnił nam o co chodzi. Największa fiesta odbywa się w trakcie Wielkiego Postu (tuż przed Wielkanocą). Właśnie wtedy figura Maximóna jest przenoszona. Każdego roku bóstwo stacjonuje w innej kaplicy (a właściwie mieszkaniu), a Gwatemalczycy przyjeżdżają z całego kraju, by oddać Mu cześć i powierzyć swoje tajemnice. TUTAJ dowiecie się więcej na ten temat. Wszystko wydawało się tak mistyczne i tajemnicze (na pograniczu z tandetą), że aż głupio było mi zrobić zdjęcie.
Przespacerowaliśmy się po centrum, dotarliśmy również do parku oraz pod kolorowy cmentarz. Jak zawsze zachwycaliśmy się kolorowymi ubraniami kobiet i specyficznymi nakryciami głowy, które widzieliśmy po raz pierwszy.
TURYSTYCZNE, ALE UROCZE PANAJACHEL
W Panajachel mieliśmy być tylko przejazdem, ale tak nam się spodobało, że zostaliśmy na dłużej. Jest to największa, najpopularniejsza i najłatwiej dostępna miejscowość nad Jeziorem Atitlán. Przypłynęliśmy tam łódką z San Marcos (tym razem bez wielkich przygód) – po drodze zatrzymywaliśmy się w wielu mieścinach, ludzie wsiadali i wysiadali, więc cała podróż trwała około godzinę. Pod względem widokowym w Panajachel jest prawie tak ładnie jak w San Marcos. Siedzenie na pomoście i podziwianie wschodów czy zachodów słońca to jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień z Gwatemali, jak nie całej podróży po Ameryce Środkowej. W dodatku, to właśnie tutaj się zaręczyliśmy (to było drugie podejście Damiana, szczegóły w TYM WPISIE :P). Co więcej, wylądowaliśmy w bardzo fajnym hostelu, prowadzonym przez Australijczyków i Gwatemalczyka (który był w Polsce na Open’erze!), znaleźliśmy najlepszą kawę na świecie (a przynajmniej w całym regionie) i kupiliśmy mnóstwo pamiątek na lokalnym markecie (ogromny wybór, dobre ceny, zdecydowanie polecam zakupy w tym miejscu – do dziś żałuję, że nie kupiłam sobie pięknego plecaczka – byłam pewna, że podobne rzeczy będą w innych krajach, niestety, myliłam się…).
Czy Jezioro Atitlán jest najpiękniejsze na świecie? Ciężko powiedzieć, w końcu nie widziałam nawet 1% spośród wszystkich jezior. Jedno jest pewne: to zdecydowanie wyjątkowe miejsce na mapie Gwatemali oraz całej Ameryki Centralnej. Warto tu przyjechać, odpocząć i się wyciszyć. Gwarantuję, że docenicie piękno tego świata i zakochacie się w zachodach słońca i wulkanach jeszcze bardziej…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Waluta obowiązująca w Gwatemali to quetzal. Na dzień dzisiejszy (20.06.18) 2 GTQ = niecałe 1 PLN
- autobus z Quetzaltenango do San Maria Visitacion – 30 GTQ
- pokój dwuosobowy z łazienką i widokiem na jezioro w San Marcos w Hotelu Villa Tzankujil (do dyspozycji kuchnia) – 150 GTQ (wynegocjowaliśmy 400 GTQ za 3 noce)
- łódka z San Marcos do San Pedro – 10 GTQ (mogą chcieć więcej, najlepiej popytajcie lokalsów)
- łódka z San Pedro do Santiago – 25 GTQ (było mało chętnych albo nas naciągnęli, ciężko stwierdzić)
- pyszne tacosy u Piotrka w San Marcos – 10 GTQ za 3 sztuki
- łóżko w pokoju 4-osobowym w Panajachel w świetnym hostelu Dreamboat – 60/70 GTQ (naprawdę polecam, wieczorem organizują wspólne kolacje, płaci się ok. 20 GTQ i wcina różne smakołyki razem z całą ekipą, do tego piwko w atrakcyjnej cenie i pozytywnie zakręceni właściciele)
- najpyszniejsza kawa świata (a już na pewno nad Jeziorem Atitlán) – Cafe Loco w Panajachel
- ponoć bardzo fajnym miejscem jest również Santa Cruz La Laguna, nie udało nam się tam dotrzeć, ale Ania i Adam z bloga Szukając Końca Świata spędzili tam kilka dni, a wrażenia opisali na SWOIM BLOGU
Jeśli zarezerwujecie nocleg przez powyższe linki, otrzymam od Bookingu małą prowizję. Oczywiście cena pozostanie taka sama, a ja dzięki Wam, będę mogła dalej rozwijać bloga 🙂